„DJANGO” – Quentin Tarantino
Niemiecki dentysta, dr King Schultz (Christoph Waltz), porzucił swój zawód i ojczyznę, teraz przemierza Stany Zjednoczone jako bezkompromisowy łowca głów. Każdy bandyta, za którym wystawiono list gończy może być pewien, że prędzej czy później znajdzie się na jego celowniku, bez nadziei na litość. Tropiąc braci Brittle, łowca musi skorzystać z pomocy niewolnika Django, który jako jedyny jest w stanie rozpoznać poszukiwanych. Uwalnia nieszczęśnika i odtąd jako towarzysze w interesach, a z czasem i przyjaciele, razem dostarczają łotrów żywych lub martwych (najczęściej martwych) przedstawicielom prawa. Django opowiada Schultzowi o swojej żonie Broomhildzie (Kerry Washington), z którą został rozłączony. Poruszony losem wyzwoleńca Niemiec, postanawia pomóc w odnalezieniu i wyswobodzeniu kobiety. Trop wiedzie na plantację Candyland, gdzie niejaki Calvin Candie organizuje brutalne walki niewolników.
Takiej zabawy kinem dawno nie było dane widzom doświadczyć. Quentin Tarantino po mistrzowsku żongluje motywami, gatunkami, narracjami i schematami. Reżyser, który fachu uczył się w wypożyczalni video udowadnia, że miłość do kina i popkultury to najlepsza ze szkół. To pasja takich twórców sprawia, że na sali kinowej ciągle możemy liczyć na zaskoczenie. Bierze na warsztat ograne motywy i twórczo je przetwarza, czasem trawestuje, innym razem łączy z wydawałoby się niepasującymi składnikami. Dorzucić do tego mistrzowską realizację, grę aktorską, muzykę oraz dopieszczone dialogi i mamy ekranową bombę. Od czasu „Wściekłych psów” i „Pulp Fiction” zawsze dostajemy od mistrza kuchni filmową potrawę o wykwintnym, ale i mocno przyprawionym smaku.
Po filmie wojennym, jakim był obraz „Bękarty wojny” Tarantino bierze się za western – gatunek, którego elementy zawsze były widoczne w jego twórczości – zarówno w tradycyjnej amerykańskiej odmianie, jak i (głównie) włoskiej reinterpretacji. To właśnie do twórców tego nurtu, takich jak Sergio Leone i Sergio Corbucci, najbardziej odwołuje się „Django Unchained”. Tytułem dygresji: jakoś nie widzę sensu w pominięciu w tytule przez polskiego dystrybutora słowa unchained, co najprościej przełożyć jako wyzwoleniec. Tytuł będący zarazem imieniem głównego bohatera nawiązuje do filmu „Django” z 1966 roku w reżyserii wspominanego już wcześniej Sergio Corbucciego, gdzie w głównej roli wystąpił Franco Nero. W obrazie Tarantino aktor pojawia się w jednej ze scen pytając bohatera o jego imię. Wtedy też pada słynne już (a niebawem zapewne kultowe) ‘D’ is silent. Istnieje także pewien związek z westernem, w japońskim wykonaniu, o tytule „Sukiyaki Western Django” z 2007 roku w reżyserii Takashi’ego Miike, w którym to Tarantino wystąpił gościnnie w roli rewolwerowca Ringo. Postać Django można także traktować jako czarnoskórą wersję bezimiennego bohatera kreowanego przez Clinta Eastwooda w dolarowej trylogii Sergio Leone. Jest równie małomównym, kamiennolicym, zamkniętym w sobie mścicielem. W utworze odnajdujemy wszystkie cechy, którymi scharakteryzować można spaghetti western: niejednoznaczni bohaterowie (a właściwie raczej anty-bohaterowie), nihilizm moralny, dosłowna przemoc (którą Tarantino przeradza w swoisty krwawy balet, niczym z kina gore) oraz czarny humor. Mimo tych, wydawałoby się, ciężkich cech „Django” ma także inne oblicze. W niektórych fragmentach to przezabawna komedia – przykładem niech będzie scena konnego pościgu Ku Klux Klanu za bohaterami – w innych, film nie stroni od poważnych treści. Nie jest wtedy, w żadnym razie, jakimś zaangażowanym społecznie moralitetem, jednak mówi dość dobitnie o sytuacji niewolników w Ameryce w przededniu wojny secesyjnej. Co zastanawiające, reżyser spotkał się z zarzutami o propagowanie rasistowskich treści. Jednym z oskarżycieli był znany i ceniony afroamerykański kolega po fachu – Spike Lee. Bardzo zaskakująca to sytuacja, gdyż film w swojej wymowie potępia w każdym calu niewolnictwo i segregację rasową. Biali plantatorzy, to sadystyczne wyrachowane typy. Jednakże w obrazie nie ma klarownego podziału na dobro i zło. Czasami czarni niewolnicy bywają równie źli jak ich biali panowie. Cóż, jak to w życiu bywa.
Obok odwołań do westernu, w filmie można też doszukać się echa starogermańskiego mitu o Siegfriedzie i Broomhildzie. Wyzwoleniec, niczym właśnie mityczny heros, znany choćby z „Pieśni o Nibelungach” – monumentalnego muzycznego dramatu Ryszarda Wagnera – próbuje ocalić księżniczkę (mówiąca biegle po niemiecku ukochana żona) z łap smoka (Candie). Jak nośna i popularna jest to opowieść, niech świadczy fakt, że mit ten jest osnową „Władcy Pierścieni” J. R. R. Tolkiena.
Christoph Waltz tworzy na ekranie kolejną wyśmienitą kreację i po raz drugi za udział w filmie Tarantino zgarnia statuetkę Oscara. Postać dr Kinga jest pełnokrwista, powalająca swoim urokiem, ale i budząca grozę brutalnością. To człowiek inteligentny i wykształcony, który nad przeciwnikami góruje nie tylko szybkością rewolweru, ale głównie sprytem i sprawnością umysłu. Django Freeman w interpretacji Jamie’ego Foxxa to tajemniczy, milczący wojownik, uczeń swego mistrza i wyzwoliciela. Ze zdobytej wolności korzysta pełną garścią, a wrogów odsyła na tamten świat pewnym naciśnięciem rewolwerowego cyngla. Leonardo DiCaprio kreując głównego przeciwnika bohaterów – zakochanego we francuskiej kulturze bufona – Calvina Candie’ego, obdarza go urokiem dandysa, spod którego skóry wyziera okrutny, niestroniący od sadyzmu potwór. Doskonale sprawdził się także ulubieniec reżysera, Samuel L. Jackson, jako usłużny niewolnik plantatora – Stephen. Grając postać na zewnątrz lizusowatego, konserwatywnego i zniedołężniałego starca, który gdy nikt nie patrzy zmienia się w demonicznego szczwanego lisa, zaburza jednoznaczną pozycję na podium głównego schwarzcharakteru. Sam Quentin Tarantino, jak to ma w zwyczaju, pojawia się w epizodycznej rólce jednego z ludzi Candie’ego.
„Django” daje poczucie obcowania z kinem bezkompromisowym, o którym długo po seansie nie da się zapomnieć. Jest to film nakręcony niezwykle lekką i sprawna ręką, czasem z przymrużeniem oka, niekiedy na poważnie, ale głównie liczy się tutaj dobra, intertekstualna zabawa z widzem i konwencją, co najdobitniej podkreśla i niejako pointuje autoironiczny, szelmowski uśmiech bohatera w jednej z ostatnich scen. Jeden z najlepszych i najoryginalniejszych (mimo wszechobecnych cytatów i zapożyczeń) obrazów 2012 roku. Tarantino zagarnął Oscara za scenariusz – powinien otrzymać statuetkę również za reżyserię.
tytuł: DJANGO
tytuł oryginału: Django Unchained
reżyseria i scenariusz: Quentin Tarantino
zdjęcia: Robert Richardson
montaż: Fred Raskin
scenografia: J. Michael Riva
kostiumy: Sharen Davis, Dana Kay Hart, Elaine Ramires
produkcja: Reginald Hudlin, Pilar Savone, Stacey Sher
obsada: Jamie Foxx, Christoph Waltz, Leonardo DiCaprio, Kerry Washington, Samuel L. Jackson, Walton Goggins, Dennis Christopher, James Remar, David Steen, Dana Michelle Gourrier, Nichole Galicia, Laura Cayouette, Ato Essandoh, Sammi Rotibi, Clay Donahue Fontenot, Escalante Lundy, Miriam F. Glover, Don Johnson, Franco Nero, Quentin Tarantino
rok produkcji: 2012
kraj: USA
czas: 165 min.
„MISTRZ” – Katarzyna Michalak
Raul de Luca to gangster nad gangsterami, zabójczo przystojny i tak samo skuteczny. Każda kobieta, która stanie na jego drodze, najchętniej od razu oddałaby się mu w najbardziej perwersyjny sposób. Tak właśnie „biedny” Raul działa na płeć przeciwną. Należy pamiętać, że mimo tych niewątpliwych „zalet” to bezwzględny przestępca, handlarz bronią i narkotykami, dla którego cel uświęca środki. Nie cofnie się przed morderstwem czy porwaniem, a wszystkie te straszne czyny popełni z nienaganną fryzurą i tajemniczym uśmiechem na ustach. Właśnie finalizuje największą w historii transakcję, nad którą pracował przez dekadę i która zapewni mu niebotyczne profity, tak duże, by wycofać się z branży i wieść uczciwe życie. Jednak czy to jego prawdziwa twarz i prawdziwy cel?….
Powieść stanowi połączenie lekkiej opowieści sensacyjnej z romansem i – co może trochę dziwić – z erotykiem odrobinę bardziej śmiałym niż przeciętny pamiętnik napalonej nastolatki. Wszyscy na około „bzykają się” ze sobą, w każdej możliwej chwili i konfiguracji. Nie, z tymi konfiguracjami to trochę przesadziłem, jest raczej klasycznie. Opisy tych cielesnych zabaw bywają czasami monotonne i zbytnio się od siebie nie odróżniają. Nie jest to do końca zarzut, taką autorka przyjęła konwencję. Stara się nie przekraczać granicy przyzwoitości, choć potrafi (za rzadko niestety) być też bardziej dosadna. Jednak nie mamy tutaj do czynienia z książką pornograficzną. Zatem, jeśli ktoś nastawia się na skandalizujące, pikantne, ociekające wilgocią sceny, może być rozczarowany. To nie jest tego typu powieść. Chyba, że jest się niewinną dziewicą, jak jedna z bohaterek, wtedy można oblać się rumieńcem.
Większa część akcji toczy się na egzotycznym Cyprze, w przepięknej rezydencji VillaRosa, głównej siedzibie i bazie operacyjnej kryminalisty. Nie brakuje tam ekstrawaganckich jachtów, wyszukanych wnętrz i luksusu, w który opływa codzienna egzystencja kogoś takiego jak Raul de Luca. Obok niego na główną bohaterkę dramatu wyrasta piękna i niewinna (choć niepozbawiona kosmatych fantazji) branka z Polski, Sonia. Dziewczę znalazło się przypadkowo w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie. Uprowadzona i postrzelona przez gangsterów młoda kobieta wkrótce zaczyna wykazywać objawy syndromu sztokholmskiego – nieracjonalną sympatię, a nawet miłość, do swoich porywaczy, pomieszaną z obawą o swoje życie i chęcią ucieczki. Niczym bajkowa księżniczka zamknięta w zamkowej wieży, czeka na kochanka, który ją wyzwoli z więzienia murów VillaRosy i uwolni z objęć dziewiczej niewinności, która w świecie wyuzdania i rozwiązłości jest co nieco passé. Dużą część tekstu stanowią wewnętrzne rozważania dzierlatki, z typu tych „chciałabym, ale się boję, albo nie mogę”. Nie jest to wbrew pozorom irytujące, ale trochę wydłuża czekanie na rozwój akcji.
Parę słów należy się także tytułowi i jego interpretacji. Sprawa wydaje się oczywista. Nasz naczelny gangster to mistrz w swoim fachu, as zbrodni i przekrętu, genialny manipulator. Jest też oczywiście genialnym kochankiem, i jak już było napisane, jego uroda powoduje drżenie nóg wszystkich obecnych w okolicy kobiet. Jednak w kontekście zakończenia, tytuł nabiera też innego znaczenia, mniej jednoznacznego. Oczywiście nie mogę tegoż zakończenia zdradzić w recenzji.
Głównym targetem opowieści niewątpliwie są kobiety spragnione tajemniczych kochanków, przystojnych i szarmanckich niczym książęta z bajki, ale jednocześnie brutalnych i nieprzewidywalnych. Nie od dziś wiadomo, że kobiety często czują irracjonalny pociąg do niegrzecznych chłopców. Język powieści jest prosty i przejrzysty, co pozwala na bezbolesne przyswojenie treści. Jest lekko i przyjemnie, a miejscami trochę pieprznie. Na długie i nudne zimowe wieczory lub podróż pociągiem – w sam raz!
tytuł: Mistrz
autor: Katarzyna Michalak
wydawnictwo: Filia
Poznań 2013
stron: 312
oprawa: broszurowa
ISBN 978-83-63622-05-3
„KRONIKI DIUNY 1: DIUNA” – Frank Herbert
Wyobraźmy sobie planetę pokrytą w całości piaskami pustyni, gdzie każda kropla wody jest na wagę złota. Człowiek w takim klimacie ma bardzo ciężkie życie. Skazany na nieustanną walkę o przetrwanie musi wykształcić w sobie odruchy niewyobrażalne dla ludzi, którzy nigdy, w takim stopniu, nie zostali pozbawieni życiodajnego płynu. Takimi właśnie ludźmi są mieszkańcy Arrakis, koczownicy zwący siebie Fremenami. Przez stulecia wypracowali rygorystyczny kodeks oszczędzania wilgoci, stworzyli technologie pozwalającą pozyskiwać wodę ze wszystkiego co jest pod ręką. Ich odzienie – filtraki – to podręczna maszyneria do odzyskiwania wilgoci wydalanej przez ciało, w pocie, oddechu, odchodach. Gromadzona w specjalnych kieszeniach łownych może być od razu pita, dzięki zamontowanym rurkom. Fremeńscy zmarli, oraz polegli wrogowie, automatycznie zostają przerobieni na wodę. Ich wilgoć należy się plemieniu. Trudy życia na Arrakis uczyniły z mieszkańców pustyni niedościgłych wojowników, którym w walce nie potrafi sprostać żadna siła we wszechświecie.
Diuna, bo tak potocznie nazywa się tę planetę, jest niezwykle istotna pod względem gospodarczym. Tylko tutaj występuje melanż, przyprawa o narkotycznych właściwościach, wydłużająca życie i umożliwiająca między innymi ponadwymiarowe podróże kosmiczne. Ród, który panuje na Arrakis zyskując kontrolę nad wydobyciem jest niezwykle potężny, a jego zdanie i interesy liczą się w całym Imperium. Powstawanie przyprawy związane jest bezpośrednio z cyklem życiowym ogromnych czerwi – zamieszkujących pustynię, siejących strach lewiatanów. Istoty te niczym ogromne robaki żyją pod piaskiem i niszczą wszystko co wydaje odgłosy inne od naturalnych dźwięków pustyni. Wydobycie melanżu wiąże się z nieustannym zagrożeniem z ich strony. Fremeni zwą czerwia Stworzycielem, Szej-huludem. Jest dla nich pierwotną siłą natury, niemal bóstwem i… czymś jeszcze… bardziej praktycznym.
Akcja powieści zaczyna się na Kaladanie. Nastoletni Paul, następca księcia Leto Atrydy, zostaje poddany próbie Gom Dżabbar przez Matkę Wielebną Bene Gesserit Gaius Helenę Mohiam. Ta bolesna próba ma zaświadczyć o jego człowieczeństwie, a tak naprawdę jest testem powodzenia wielopokoleniowego eugenicznego planu zakonu. Istnieje możliwość, że dziecko jest wyczekiwanym Kwisatz Haderach – męskim Bene Gesserit. Z rozkazu Imperatora Szaddama IV Atrydzi otrzymują Diunę jako lenno w miejsce swoich odwiecznych wrogów Harkonnenów. Książę Leto wraz z konkubiną Lady Jassiką – matką Paula – czarownicą Bene Gesserit, synem i dworem przeprowadzają się do Arrakin, stolicy pustynnej planety. Zmiana władzy jest podstępnym sposobem na zniszczenie rodu Atrydów. Spisek uknuty przez Barona Vladimira Harkonnena z tajnym udziałem samego Imperatora wkrótce zbierze swe żniwo. W ataku Harkonnenów wspieranych przez imperialnych Sardaukarów, Atrydzi ponoszą klęskę. W wyniku wewnętrznej zdrady książę Leto ginie. Brzemienna Lady Jessika i Paul uciekają na pustynię. Trafiają w ręce Fremenów pod przywództwem charyzmatycznego Stilgara. Koczownicze plemię uważa, że chłopak jest oczekiwanym od pokoleń mesjaszem, mającym poprowadzić ich ku świetlanej przyszłości, wyzwolić spod jarzma Harkonnenów i zmienić oblicze planety. Ludzie pustyni marzą o Arrakis, jako miejscu gdzie wody jest pod dostatkiem. Proces terraformingu już się w sekrecie rozpoczął. Paul przyjmuje imię Muad’Dib i powoli staje się mężczyzną. Dawne proroctwa zaczynają się ziszczać.
Frank Herbert stworzył dzieło totalne. Świat, o którym czytamy, został wykreowany w najdrobniejszych szczegółach. Obserwujemy pełną intryg politycznych batalię mogącą zmienić zarówno życie bohaterów, jak i całego wszechświata. Pełno tutaj religijnych odniesień: do chrześcijaństwa, islamu i innych wierzeń. Pisarz ubiera ponadczasowy i interkulturalny mit o mesjaszu w kostium space opery i powieści fantazy. Ogrom przedstawionego świata poraża, a to przecież dopiero początek sagi. Mistrzowska klasyka, która wyznaczyła trendy w fantastyce i nigdy się nie zestarzeje.
Kilka słów pochwały należy się również wydawnictwu Rebis, za wzorową, kolekcjonerską edycję. Twarda, obita płótnem okładka ze złoconym emblematem, plus elegancka obwoluta ozdobiona świetną grafiką Wojciecha Siudmaka, daje posmak obcowania z wielkim dziełem, którym niewątpliwie jest powieść Herberta. Ilustracje Siudmaka znajdują się również w środku książki. Doskonałe, porażające rozmachem ołówkowe szkice artysty ogląda się z prawdziwą satysfakcją i podziwem dla jego kunsztu. Owych ilustracji chciałoby się zaznać jeszcze więcej. W tekście ze świecą szukać wpadek edytorskich, literówek, złego łamania itp., co bardzo dobrze świadczy o podejściu edytora do czytelnika. Genialna proza zyskała godną siebie oprawę.
tytuł: Kroniki Diuny 1: Diuna
tytuł oryginału: Dune
autor: Frank Herbert
wydawnictwo: Rebis
Poznań 2007
stron: 672
oprawa: twarda z obwoluta
ISBN 978-83-7301-723-8
„ESSENTIAL KILLING” – Jerzy Skolimowski
Jerzy Skolimowski zaskoczył tym filmem i wywołał małe zamieszanie na festiwalu w Wenecji oraz głównie w polskim środowisku około kulturalnym, ale także politycznym. Po „Czterech nocach z Anną” – wysublimowanym studium obsesyjnej miłości, reżyser podejmuje diametralnie inny temat, kontrowersyjny i bardzo aktualny w odniesieniu do szaleństwa jakie ogarnęło świat po zamachu na WTC. Jednak film nie opowiada o świecie polityki. W centrum zainteresowania reżysera jest tylko człowiek, samotna jednostka podejmująca nierówną walkę o przetrwanie. I to przetrwanie najbardziej podstawowe – tutaj gra toczy się o życie i śmierć.
Główny bohater zostaje schwytany przez amerykańskich żołnierzy w Afganistanie. Nie wiemy kim jest. Może to niebezpieczny terrorysta (łatwość z jaką zabija pozwala wysnuć taki wniosek), lecz może to tylko zwykły, niewinny człowiek, który znalazł się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. Dla fabuły jest to w sumie nieistotne. Schwytany i przewieziony do więzienia znajdującego się gdzieś na terenach Polski, traktowany jak zwierze, brutalnie przesłuchiwany – staje się ofiarą wojny. Konfliktu głupiego i bezcelowego, zarówno po jednej jak i drugiej stronie. Wkrótce następuje scena niczym ze „Ściganego” Andrew Davisa. Opancerzony furgon do przewozu więźniów ulega wypadkowi na zaśnieżonej drodze. Bohater korzystając z okazji ucieka. W dzikich, pokrytych śniegiem lasach podejmuje nierówny bój ze ścigającymi go żołnierzami i jeszcze groźniejszą naturą. Afgańczyk znalazł się w zupełnie odmiennych warunkach klimatycznych niż te, do których przywykł. Piaszczystą pustynię zastąpiła lodowa pustka, w której równie trudno o pokarm i gdzie czają się rozmaite pułapki i niebezpieczeństwa. Zaszczuty człowiek zrobi wszystko, by przetrwać. Zabije z zimną krwią, zje największe świństwa, bo nie ma wyboru. Jednak cały ten wysiłek od początku skazany jest na niepowodzenie. Wie o tym widz, wie też bohater. Gdzie ma uciec, dokąd pójść w poszukiwaniu azylu. Do swojego kraju raczej nie wróci. Musiałby przemierzyć pół Europy i drugie tyle Azji, pod warunkiem, że w ogóle wie gdzie się znajduje. Niemożliwe. Jednak instynkt samozachowawczy każe mu walczyć, tak długo jak starczy sił.
Jego zmagania obserwujemy na tle przepięknych, choć surowych i groźnych, zimowych krajobrazów. Zdjęcia są naprawdę imponujące, a kontrast jaki tworzy się przy zetknięciu krwi z bielą śniegu robi przejmujące wrażenie. Ośnieżone szczyty i drzewa, dzikie ostępy, zamarznięte w fantazyjne kształty rzeki, majestat i ogrom pokazanej przyrody uświadamia widzom, że na jej tle jesteśmy tylko robakami, które toczą swoje nieistotne konflikty. Vincent Gallo tworzy genialną wyciszoną kreację. Przez cały film aktor nie wypowiada ani jednego słowa, co jeszcze bardziej upodabnia go do uciekającego zwierzęcia. Końcowy akt miłosierdzia dopełnia katharsis, wnosi odrobinę nadziei i chyba pozwala bohaterowi odejść w spokoju… Miejmy taką nadzieję.
tytuł: ESSENTIAL KILLING
tytuł oryginału: Essential Killing
reżyseria: Jerzy Skolimowski
scenariusz: Eva Piaskowska, Jerzy Skolimowski
zdjęcia: Adam Sikora
montaż: Réka Lemhényi
muzyka: Paweł Mykietyn
scenografia: Joanna Kaczynska
kostiumy: Anne Hamre
produkcja: Eva Piaskowska, Jerzy skolimowski
obsada: Vincent Gallo, Emmanuelle Seigner, Stig Frode Henriksen, Nicolai Cleve Broch, David L. Price, Zach Cohen, Torgrim Ødegård, Varg Strande, Eirik Daleng, Phillip Goss
rok produkcji: 2010
kraj: Polska, Norwegia, Irlandia, Węgry
czas: 83 min.
„STRACENI” – Jack Ketchum
Literatura spod znaku horroru może straszyć na różne sposoby. Czasami są to zjawiska paranormalne (wampiry, duchy, żywe trupy), innym razem groza emanuje z bezkompromisowego przedstawienia brutalnych mordów, wynaturzonych psychopatów, potworów w ludzkiej skórze, spływających ze strony książki hektolitrów krwi. Gatunek ten miewa skłonności do przesady. Bywa, że element fantastyczny dominuje nad „horrorowym” tak silnie, iż ten drugi praktycznie zanika pod naporem nieprawdopodobieństwa. Bo czy jesteśmy w stanie porządnie wystraszyć się zjawiska, które każdy zdroworozsądkowo myślący czytelnik musi uznać za niemożliwe w realnym, poza powieściowym świecie? O wiele bardziej oddziałują opowieści, które mogłyby być udziałem każdego z nas. Taka naturalistyczna powieść grozy jest prawdziwie przerażająca. Nie odwołuje się do atawistycznych, czy fantastycznych lęków – budzi strach swoją zwyczajnością.
Taką właśnie historię serwuje w „Straconych” Jack Ketchum. Już w prologu jesteśmy świadkami jak, wydawałoby się zwykły, biwak nad jeziorem przeradza się w orgię okrucieństwa, kiedy to niejaki Ray Pay postanawia sprawdzić jakie uczucia towarzyszą człowiekowi podczas dokonywania morderstwa. Scena ta jest znamienna dla charakterystyki tej postaci. Po mocnym wstępie w dalszych rozdziałach książka zwalnia. Obserwujemy życie mieszkańców prowincjonalnej Sparty w stanie New Jersey. Nazwa to dość symboliczna. Tak jak starożytni Spartanie, ludzie tu żyjący muszą stać się niezwykle silni, aby przetrwać nadchodzące wydarzenia. Ray, któremu udało się wykpić od odpowiedzialności za bestialski mord, wiedzie życie miejscowego cwaniaczka. Pracuje w motelu rodziców, diluje narkotykami, zabawia się w towarzystwie różnych panienek. Obserwujemy jego relacje z przyjaciółmi, o ile można określić ich tym mianem. Jest mizoginiczny (swoje kochanki traktuje jak przedmioty), opętany obsesjami na punkcie swojego wyglądu i wizerunku. W jego opowieściach, sprzedawanych potencjalnym seks partnerką, pobrzmiewają skłonności do mitomanii. Nie obce są mu przemoc i wybuchy szału. Napięcie stopniowo narasta. Czytelnik jest pewien, że w finale dojść musi do tragedii. Tylko jakiej? W tle widzimy echa kontestatorskiej kultury hippisów lat 60-tych oraz szok jakim dla Ameryki było morderstwo Sharon Tate (żony Romana Polańskiego) dokonane przez bandę Charlesa Mansona.
W tej powieści wszyscy bohaterowie w jakiś sposób są „straceni” – dla świata, dla innych, dla siebie. Zaćpana młodzież, zdeprecjonowani policjanci, umęczeni małomiasteczkową nudą i monotonią mieszkańcy Sparty – mieli kiedyś w życiu cele, idee przyświecały im wielkie, ale dopadła ich smutna rzeczywistość. Horror, który się zdarzy, może wydobyć ich z tego marazmu, albo strącić w mrok, skąd nie ma już powrotu.
Ketchum pisze oszczędnie, minimalizując opisy, dialogi konstruuje szybkie i celne – jak strzały z dubeltówki. Powieść nie przeraża poprzez nagromadzenie elementów „gore”, choć i tych jest dość sporo i to bardzo dobrze napisanych. Rodzaj strachu, jaki autor nam serwuje, nie ma nic wspólnego ze sztampowym hollywoodzkim zagraniem, typu: potwór pod łóżkiem. Tutaj monstrum siedzi głęboko w głowie, każdego człowieka, nie tylko „głównego złego” historii. Tak jak w życiu – każdy ma wewnątrz swego demona. Staramy się go więzić, okiełznać. Jaką mamy pewność, czy kiedyś tej walki nie przegramy? Bo wydaje się, ze każdy jest trochę jak Ray Pay i właśnie to najbardziej w „Straconych” przeraża. U Ketchuma groza jest bardziej wysublimowana, głęboka, różna od chwilowego skoku ciśnienia na widok wyimaginowanej maszkary – o tej grozie, tak szybko nie zapominamy. Nie można prosto przezwyciężyć wewnętrznych lęków.
Kilka końcowych słów należy poświęcić stronie edytorskiej powieści. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda ok. Dość ciekawa okładka, dobrze korespondująca z treścią, fajny lakier punktowy (co dziś jest już standardem), ciekawa górna paginacja. Problemy zaczynają się w momencie kiedy zabieramy się za lekturę. Fatalna czcionka użyta w tytułach rozdziałów, zupełnie nie współgrająca z resztą layoutu. Mnóstwo literówek i zwisów, fatalne łamanie tekstu. W dialogach notorycznie pauza zamieniana na dywiz. Wydaje się że tekst nie uświadczył korekty, choć w stopce redaktorskiej korektor się podpisał. Straszna amatorszczyzna psująca początkowe dobre wrażenie. Na szczęście wady te nie rzutują na odbiór książki – a ta jest po prostu bardzo dobra.
tytuł: Straceni
tytuł oryginału: The Lost
autor: Jack Ketchum
wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Słupsk 2010
stron: 372
oprawa: broszurowa
ISBN 978-83-61386-04-9
Strona główna FILM SERIALE KOMIKS KSIĄŻKI |
Haiku Ogólnie Złote myśli i cytat O mnie Top Secret |
![]() ![]() ![]() ![]() |
![]() |